Jak smakuje bursztyn?
Widzieliście kiedyś bursztyn? Pytanie retoryczne! A kto z Was go jadł? Ano właśnie! Jeśli chcecie przekonać się jak smakuje koniecznie kontynuujcie czytanie tego tekstu. Albo udajcie się nad morze. A najlepiej jedno po drugim.
Wydawać by się mogło, że wydając siebie za mąż, kobieta w pewien sposób się ogranicza. Nakłada na siebie, niczym rząd Polski na – Bogu ducha winną – gastronomię, pewne obostrzenia. Na przykład, nie podobna jej nosić nadmiernie wydekoltowanych bluzek. Wydawać całej wypłaty na czekoladę. Oglądać się bezczelnie za sobowtórem Hugh Jackmana podczas zakupów w pobliskiej Biedronce. Korzystać z noclegu u samotnego kolegi (nawet jeśli byłby sobowtórem Hugh Jackmana). Wyjeżdżać na wakacje sama. Nic bardziej mylnego! To znaczy – nie wiem jak odnieść się do pozostałych kwestii, ale z pewnością co do tej ostatniej mam jasność i pewność. Niewolnictwo zniesiono w XIX w. A, gdy tylko w maju 2020 zniesiono również restrykcje i pozwolono na nowo otworzyć kawiarnie, lodziarnie, cukiernie i budki z goframi, postanowiłam udać się ich szlakiem. Tym razem nad morze. Bez męża, ma się rozumieć.
Wydawać by się mogło, że wypad nad morze nie najświeższą wersją Citroena Berlingo będzie długą i męczącą przeprawą. Nie, gdy obok kilku kilogramowej walizki zabiera się ze sobą kilkadziesiąt kilogramów słodkości. Po co mi tyle cukru, gdy dopiero jadę go zjeść? Nie, nie, nie… nie wykupiłam całych zapasów z osiedlowego. W podróż na drugi koniec Polski wybrały się ze mną dwie cukierniczki (panie cukierniczki, nie te pojemniki na cukier) – Ruda i Tusia. Nie muszę chyba tłumaczyć, że z racji swojej profesji (a z pewnością i wychowania) to kobiety, których towarzystwem delektuję się jak najszlachetniejszą czekoladą. I nie muszę dodawać, że pojechały w wersji solo. Właściwie to Tusia była prowodyrem tego wyjazdu, jako że postanowiła zrobić niespodziankę, odwiedzając swoich znajomych, którzy otwierali w ten weekend swój lokal przy sopockim molo. Tak oto naszą nadmorską podróż zaczęłyśmy od lodów w Świteziance. Pardon, to chyba jednak był szampan. Tak, to z całą pewnością był szampan. Lody były jedzone później. Właściwie bardzo późno, bo jakoś po północy. Następnego dnia były najróżniejsze smakołyki. Słone, pikantne i procentowe. Lepszej i gorszej jakości. Ale – jako mądre kobiety – najlepsze zostawiłyśmy sobie na koniec naszego trzydniowego wypadu.
Wydawać by się mogło, że wydanie 20 zł na jedno małe ciasteczko to sporo. Przecież w tej cenie mogę mieć pięć gałek lodów. Cztery gofry. Albo pożywny obiad. A nawet markowe spodenki w przecenie. Cóż… Pieniądze szczęścia nie dają (bo nie można ich zjeść!). Ba, nawet ich wydawanie nie czyni człowieka szczęśliwym (potwierdzi każdy, kto odprowadza podatki i karmi ZUS). Dopiero rozsądne ich zajadanie wydawanie może spowodować stan błogości. Rozsądne wydawanie znaczy tyle, co… pozbycie się raz na jakiś czas tego rozsądku. Zaprzestanie ciągłego analizowania, liczenia i roztrząsania. Rozsądnie jest powiedzieć sobie „Motyla noga, zasługuję na to ekskluzywne ciacho!”. Dlatego też, przekraczając wysmakowane wnętrze hotelu Haffner, wiedziałam, że każda kolejna wydana tu złotówka przeniesie mnie o jeden krok w kierunku krainy zwanej szczęściem. Wiedziałam bowiem, kto tu jest szefem cukierni.
Słodkie menu zaserwowane nam przez szefa było – nie bójmy się tego słowa – wybitne. Zwieńczeniem cztero-elementowej rozpusty był jadalny bursztyn, którego sam wygląd otworzył mi usta. Nie mogąc ich zamknąć z wrażenia, włożyłam tam kawałek ciastka, mimo iż szkoda było niszczyć tak genialną kompozycję. Jak zatem smakuje bursztyn? Tak jak wygląda. Przecież to słony karmel! Też to widzicie? Znajdziemy w nim także orzechy. I kakaowca. Czapki z głów dla autora tego dzieła, mistrza Michała Wiśniewskiego.
Wydawać by się mogło, że wdawanie się w słodkości od rana do wieczora skutkuje cukrzycą. A przynajmniej solidną zgagą lub innymi nieciekawymi dolegliwościami ze strony układu pokarmowego. Nic bardziej mylnego. Bóg mi świadkiem, że wracając ponownie na Śląsk czułam się dobrze jak nigdy dotąd. Prawdopodobnie jest to zasługą jakości składników, z których uczyniono ciastka i desery, którymi się raczyłam się tego dnia. By nie być gołosłowną, po opuszczeniu hotelu Haffner, skończyłam na bezie z malinami, bezie z solonym karmelem i mrożonej czekoladzie z śmietaną i lodami w Besova, którą prowadzi najsłodsza istota jaką poznałam od lat – Marta. Choć miałyśmy tam spędzić tylko chwilę, nagle minęła godzina. A może dwie? Albo i więcej… Cóż, z fajnymi osobami jest dokładnie tak jak z słodkościami – przestaje się liczyć kalorie i czas, gdy są naprawdę wyśmienite. Gdy trafia się na wartościowych ludzi ich obecność nie szkodzi, choćby przyszło nam spędzić z nimi całe dnie, noce, a nawet całe życie… Mało tego, po krótkiej przerwie od siebie apetyt będzie się tylko wzmagał. Czy to oznacza, że tęskniłyśmy za naszymi mężczyznami? W żadnym wypadku, jako że ci „byli” z nami nad morzem na każdym kroku. Co tu dużo mówić – babski wypad polega nie tylko na jedzeniu dużej ilości cukru, picia kolorowych drinków i bąbelków i kupowaniu kolejnej pary okularów, ale też niemalże bezustannym gadaniu o facetach. Ale tylko do tego stopnia, by nie odbiło się niestrawnością.
Wydaje mi się, że wszystko, co miałam na temat związków damsko-męskich do powiedzenia napisałam już wyżej. Smacznego czytania raz jeszcze.
Brak komentarzy