Auro Chocolate – podróż wgłąb siebie
Każda prawdziwa czekolada to podróż. Niektóre tabliczki zabierają nas w głąb tropikalnej dżungli. Inne do zadymionej kubańskiej knajpki. Jeszcze inne na umajoną łąkę. A są i takie, które pozwalają dotrzeć do najgłębszych zakamarków naszej duszy. Tak właśnie było z Auro Chocolate.
Zacznijmy jednak od tego, że słowo „podróż” tak jakby nieco wypadło z obiegu z końcem lutego 2020. Z kolei słowo „izolacja” – choć stało się popularne – jeszcze nigdy nie notowało tak wielu i tak negatywnych skojarzeń jak dziś. Dlatego, gdy tylko kilku przemądrzałych panów w garniturach stwierdziło, że znów można podróżować spakowałam walizkę, zabrałam stos książek, laptopa i kilka czekolad, po czym wyruszyłam w podróż. Samotną. Potrzebowałam wreszcie się… odizolować!
Brzmi absurdalnie? Dla mnie raczej jak spełnienie marzeń. Jak to tak? Cóż, być może słyszeliście o dziwnym gatunku ludzi chodzących po tym świecie, których głównym zajęciem jest myślenie o innych. Słuchanie o problemach innych. Troszczenie się o potrzeby innych. Otóż, należę do tego grona. I z grona ludzi musiałam na chwilę wyjść, by zająć się sama sobą. Wreszcie.
Tak. To miała być podróż moich marzeń…
Dopilnowałam wszystkiego by taka faktycznie była. Zamknęłam się w zupełnie pustym domku w górach. Wyciszyłam telefon. I wreszcie poczułam coś za czym tęskniłam od lat. Nikogo dookoła. Cisza. Mogłam oddać się temu, co naprawdę lubię bez oglądania się na innych. W zasadzie to powinnam napisać „mogłabym”. Jeśli coś dziwnego ma się przydarzyć komuś na tym świecie to prawdopodobnie będę to ja. A więc… Na początku zepsuła się moja ładowarka do telefonu. Kupiona ledwo dwa miesiące temu. Podobno najlepszy model z całego sklepu. Cóż, „podobno” ma w tym wypadku duże znaczenie. Jako że nieszczęścia chodzą parami, wkrótce do niej dołączył mój laptop. Z sekundy na sekundę zbzikowała klawiatura. Zwyczajnie przestały działać literki… A mi literki trudno jest poskładać w jedno słowo, które określiłoby poziom mojego przerażenia wobec zaistniałych okoliczności.
Przecież przyjechałam tu po to by w końcu mieć czas i święty spokój na pisanie!!! Mój dobry humor przepadł gdzieś w rowie mariańskim. Wtedy z pomocą przyszła ona. Jaka ona!? Skoro byłam w zupełnie pustym pensjonacie to musiało oznaczać jedno – czekolada. Nie byle jaka, a z wyższej półki – filipińska Auro Chocolate. Nie pozostało nic innego jak włożyć pół tabliczki do ust. Zanim wyobrazicie mnie sobie z buzią zapchaną po kąciki ust czekoladą, musicie wiedzieć, że cała tabliczka tego cudu ma ledwo 27 g.
Po chwili moje podniebienie zalała mleczna i tłusta fala czekoladowej rozkoszy. Czy przez to mdła? W żadnym wypadku. Otula ją silny, ale nie napastliwy tytoniowy aromat. Czy nudna? Ani trochę, bo z każdą minutą odkrywa orzechowe i zielne aromaty. A dzięki zatopionym w niej nibsom chrupie. Mrr…
Gdy tylko czekolada dostała się do mojego krwiobiegu, a wraz z nią teobromina (dzięki czemu mój mózg zaczął funkcjonować nieco sprawniej) nagle do mnie dotarło! Przecież popsuty sprzęt to nie złośliwość, lecz życzliwość rzeczy martwych. Przecież popsuty sprzęt popsuł się tylko i wyłącznie po to bym naprawdę mogła odbyć właściwą podróż. Podróż w głąb siebie.
Kochanie siebie można wyrazić na różne sposoby. Można zrobić sobie maseczkę z alg. Albo kupić nową parę szpilek tylko po to by ubrać je na piętnaście minut. Jeść nie byle co, a ekskluzywne czekolady. Albo wybrać się w samotną podróż w góry. I robić to, co się kocha – pisać. Ale prawda jest taka, że nie ma pełniejszego wyrażenia miłości do samego siebie jak po prostu nie robić nic jak tylko BYĆ ZE SOBĄ.
Co te górnolotne słowa rodem z taniego poradnika znaczą w praktyce? By to zrozumieć przyjrzyjmy się procesowi degustacji czekolady. Otóż, nie sposób poczuć wszystkie aromaty ukryte w tabliczce, gdyby jadło się ją w pośpiechu, zapijając słodkim napojem gazowanym. Albo gadając z siostrą o czymś tak ekscytującym jak losy bohaterów „Ślub od pierwszego wejrzenia”. Lub siedząc w kolejce u fryzjera. Phi, przecież i tak musiałabym mieć na ustach maseczkę! A i byłabym zapomniała – przecież kolejki są zabronione.
Ale po kolei. By poczuć smak czekolady trzeba: ciszy i spokoju. Pozbyć się rozpraszających bodźców. Nieśpiesznie pozwolić się jej rozpuścić na języku. Z zamkniętymi oczyma przedzierać się przez kolejne warstwy, by odkryć poszczególne aromaty.
Takiej uwagi potrzebuje każdy człowiek, nie tylko czekolada. Tylko w ciszy i spokoju jesteśmy w stanie zobaczyć, co tak właściwie w nas jest. Przedrzeć się przez kolejne warstwy, by odkryć poszczególne uczucia. Zadać sobie pytania, których dawno nikt nie zadał. Nawet jeśli nie udzielimy odpowiedzi. Przyjrzeć się mocno zakurzonym pragnieniom. I nie koniecznie od razu wszystkie spełniać. Stanąć oko w oko z lękami. Ale nawet nie po to by się ich pozbyć. Odkryć siebie w całości. Być z tym wszystkim tak po prostu. Ale być.
Może nie poczujemy się zwycięzcą. Ale z pewnością poczujemy się ważni. Nie dla kogoś. Dla siebie samych.
To naprawdę zaczynała być podróż moich marzeń. Izolacja mi służyła. Do wieczora. Gdzieś w okolicach godziny 24.00, dalej zwaną godziną duchów uświadomiłam sobie, że na całym obiekcie jestem zupełnie sama jak palec. Podczas, gdy podłoga dziwnie sobie skrzypi. A wyobraźnia galopuje w niebezpieczne zakamarki umysłu. Na szczęście wkrótce pojawił się inny problem, który skutecznie przegonił wszystkie zjawy. Było zimno. Tak zimno, że nie pomogły nawet te grube skarpetki. Musiałam założyć zimowe leginsy na narty i bluzę z kapturem. I… nadal mój nos wskazywał, że temperatura otoczenia nie nadaje się do spokojnego snu. Tu potrzebny był… grzejnik? A może raczej ktoś obok…
A jednak izolacja nie służy mi na dłuższą metę. Nie tylko ja jestem ludziom potrzebna. Ale oni mi też. W końcu większość czekolad i problemów jest znacznie większa i przyda się tym wszystkim z kimś dzielić.
A wy kiedy planujecie odbyć podróż w głąb siebie?
Foto: Karolina Świdzikowska, Lolajna
Brak komentarzy