przepis
Popierniczony czas

Niestety urodziłam się długo stulecia po tym jak w prawieniu takich mądrości uprzedził mnie Mickiewicz, Tołstoj, Goethe. Dziś znacznie trudniej być wieszczem. Nie tylko dlatego, że wszystkie wiekopomne sentencje już zostały powiedziane. Ale też dlatego, że żyjemy w popierniczonych czasach. Mikrofon i kanapę w telewizji (czyt. głos) nader często oddaje się tym, którzy nawet jeśli mieliby coś do powiedzenia nie umieją się wysłowić w naszym ojczystym języku.
Cóż, nie pozostało mi nic innego jak poczekać na lepszy czas. Ten dla ludzkości. I dla mnie. Prawda jest taka, że w chwili obecnej nie mam czasu nie tylko na posegregowanie skarpetek, regulację brwi oraz wymianę żarówki w samochodzie. Ale też na terminowe oddanie książek do biblioteki (!), kupienie prezentów (!!), jedzenie (!!!). A co dopiero mówić o prawieniu mądrości… Jedyną z resztą, która mi przychodzi do głowy to, że grudzień to naprawdę popierniczony czas. Kto to wymyślił, by w jednym miesiącu były Mikołajki, Święta, urodziny męża i Sylwester! Być może, gdyby nie trzeba było pracować to wtedy miałoby to ręce i nogi… Ale przecież trzeba jakoś zarobić na te wszystkie prezenty i ucztowanie!
Na szczęście ktoś też wymyślił Black Friday! Nie zrażona wizją PRL-owsko długich kolejek ruszyłam na polowanie do sklepów. To czego nie zrobiły kolejki, zrobiły jednak przeceny, których w zasadzie nie było… By nie wyjść sama przed sobą na starego piernika, który zamiast mądrości narzeka i sączy gorzki jad, postanowiłam kupić foremki do wykrawania pierniczków. Co prawda, mam już nimi wypchaną całą szufladę. Ale zawsze w komplecie znajdzie się jakiś nowy rodzynek, którego w tej szufladzie brakuje. O! I już humor poprawiony!
Po powrocie do domu ruszyłam w te pędy do kuchni. Nie robić pierniczki. Ani też obiad. Rozpakować zakupy i przegryźć kawałek suchego rogalika z masłem orzechowym. Jak już wspomniałam, grudzień to wyjątkowo popierniczony czas. Podczas, gdy człowiek winien wykrawać, lukrować i zjadać pierniczki, ewentualnie mleć mak lub też całować się namiętnie pod jemiołą, pracuje. Pracuje. I pracuje. A byłabym zapomniała – pracuje!
Mówi się trudno i… pracuje się dalej. A pierniczki chowa do… szuflady? Cóż, jak również wspomniałam ta jest wyjątkowo zapchana. Nie znalazłszy w niej ani tyci miejsca by upchać nowy nabytek włożyłam całą zapakowaną w folię blaszkę z plastikowymi foremkami do piekarnika. Ryzykowny krok? Cóż, przecież mój mąż i tak nie wie jak odpalić piekarnik! A ja będę pamiętać o nich.
Jakiś tydzień później wreszcie nadszedł ten czas! Pierniczki?! Nie, w końcu wygospodarowałam czas na bycie przyzwoitą gospodynią domową i ugotowanie prawdziwego obiadu! Kurczak pieczony w piekarniku! Od samego wypowiadania tego w myślach czułam się dumna! Załączyłam piekarnik na 180℃. Przedtem jednak wyjęłam z niego wszystkie blachy. Nie wiem jak Perfekcyjna Pani Rozenek (też Majdan), ale Martha Stewart byłaby ze mnie dumna!
Po jakimś kwadransie zaczęłam jednak mieć dziwne przeczucie, że zarówno Martha jak i Rozenkowa nie byłyby wcale takie dumne jak mi się wydawało… Dziwne przeczucie nie było z resztą bezpodstawne. Z mojego piekarnika dobywał się niepokojący zapach. Konkretnie zaś – paskudny smród palonego plastiku. Hmm… Przecież kupiłam prawdziwego kurczaka! Ba, nawet nie zdążyłam włożyć go do pieca! I wtedy nagle moja pamięć wróciła do dnia, w którym kupiłam blaszkę owiniętą folią z plastikowymi foremkami w środku. Teraz w środku piekarnika one właśnie się smażyły, a w moim środku się gotowało. Co ja najlepszego….
?!?!
Z plastikowych foremek powstała futurystyczna rzeźba, która wyrażała mniej więcej to, co czułam w tamtym momencie. Jak mogłam zapomnieć o wyjęciu tej jednej blaszki?! Czyżby dopadała mnie forma wczesnej demencji? Zatem stary piernik ze mnie… Eh… Nie! Przecież to przez nadmiar pracy. Niskie/wysokie (niepotrzebne skreślić) ciśnienie. Rozmarzenie się przy śpiewaniu „Last Christmas”. Na pocieszenie została mi góra foremek leniwie czekająca w szufladzie. I jeszcze jedno – życiowa mądrość do przekazania potomnym! Teraz z całą powagą mogę zostawić coś światu od siebie.
„Pamiętajcie – nigdy, ale to nigdy nie wkładajcie nic plastikowego do piekarnika!”
Być może nie brzmi to zbyt dostojnie ani ambitnie. Ale na dostojne i ambitne sentencje jeszcze przyjdzie czas, gdy naprawdę stanę się starym piernikiem. Póki co mogę odetchnąć z ulgą – skoro zdarzają mi się takie rzeczy to niezawodny znak, że nadal jestem po prostu sobą! A jeśli potrafię się z tego śmiać do rozpuku, to niezawodny znak, że do starego piernika mi jeszcze daleko!
***
Przepis na pierniki rodu Skwara
Składniki:
(na dużo – czyt. 4 blachy – pierniczków)
1 kg mąki
1 kostka margaryny (lub masła… w zasadzie powinno być masło, ale podaję zgodnie z rodzinną recepturą…)
1 mały słoiczek miodu (wielokwiatowy lub lipowy)
1 słoik dżemu porzeczkowego
3 jaja i 2 żółtka
4 łyżki oleju roślinnego
5 łyżek kakao
2 łyżki kawy
2 łyżki proszku do pieczenia
1 łyżka skórki startej z cytryny
Łyżeczka: zmielonych goździków, kardamonu, cynamonu, gałki muszkatołowej; szczypta soli, anyżu, imbiru oraz pieprzu. Albo po prostu gotowa przyprawa do piernika!
Mąkę wymieszać z pozostałymi suchymi składnikami. W oddzielnej misce roztrzepać jaja, dodać miód i olej. Wymieszać z dżemem. Wlać do mąki. Dodać miękką margarynę w małych kawałkach. Ugniatać. Ciasto powinno być miękkie, dość tłuste. Nie kleić się do rąk.
W przeciwieństwie do lukru. Ten to powinien kleić się do pierników, choć lubi też do łyżek, stołu, palców i… wszystkiego.
Składniki:
(na sporo lukru)
2 białka jaja
500 g cukru pudru
Łyżka soku z cytryny
Białka wybić do moździerza (dużego!), wsypać cukier i ucierać tak długo, aż powstanie puszysty, lepki lukier. Na koniec można nieco rozrzedzić, dodając sok z cytryny.
Pierniki piec ok. 10-15 minut w temp 200℃
A teraz, naprawdę i zaprawdę, dość tego pierniczenia na blogu, pora pierniki robić!
Brak komentarzy