Domowa czekolada, czyli jak zostać cudotwórcą we własnej kuchni
Czy jest coś lepszego od domowego obiadu? Domowa czekolada! Tylko czy to jest w ogóle wykonalne? Jako że od czasu zaczytywania się kryminałami Agathy Christie mam w sobie duszę skrytego detektywa, postanowiłam to sprawdzić. Bąble na palcach, nieprzespane noce, skargi sąsiadów i zbiegły z klatki chomik – to tylko niektóre konsekwencje mojej próby bycia czekoladnikiem…
Być może nie wyglądam na taką, ale zdecydowanie jestem jedną z tych kobiet, która ma dwie lewe ręce do robienia kobiecych rzeczy… Przez rok pod okiem czujnej siostry ćwiczyłam robienie, tak zwanej, kreski. A i tak potrafię wyjść z łazienki wyglądając jakbym właśnie zeszła z ringu. Bóg i koleżanki z redakcji mi świadkiem. Niekoniecznie radzę też sobie z malowaniem paznokci (jak dobrze, że dziś na każdym rogu jest jakiś gabinet kosmetyczny!), nie wspominając już o robieniu fryzur. Modelowaniu włosów?! Toż to znacznie więcej wiem o modelowaniu masy cukrowej.
Zamiast wylewać łzy, rozpaczać i wyglądać jak niedoszły uciekinier z cyrku przy każdej ważniejszej okazji oddaję się w ręce specjalistek. Fryzjerek, makijażystek i kosmetyczek. Wychodząc z ich gabinetów z nową wiarą w siebie nie mam najmniejszego problemu z zostawieniem u nich nawet grubszych pieniędzy. Bo wiem – z własnego nieudolnego doświadczenia – jak wielką sztuką jest ich praca.
Nie wszyscy muszą się na wszystkim znać.
Wracając do domu z świeżo stuningowanymi paznokciami rozmyślam o tym, co ja z kolei potrafię. A że właśnie zerkam na dłonie, nasuwa mi się na myśl robienie ciasta drożdżowego. Ciasto drożdżowe też można kupić u kogoś, ale to domowe to jednak coś znacznie więcej, niż domowo pomalowane paznokcie. Jest coś bardzo cennego w domowym jedzeniu! Jest w nim jakoś więcej uczucia i smaku. I tak od paznokci poprzez ciasto drożdżowe w mojej głowie pojawia się myśl o… domowej czekoladzie. Nagle mój krok przyspiesza. Podobnie jak i bicie serca. Przybywam do domu, chwytam garść ziaren kakaowca i już mam zacząć proces produkcji, gdy nagle dostaję plaskacza w twarz od samej rzeczywistości. Ziarno trzeba zmielić. I zgnieść. Tymczasem odziedziczony młynek po kawie odszedł do młynkowego nieba już po minucie obcowania z twardym pomiotem kakaowym. Czyżby w ruch miał pójść mój jedyny moździerz? Moździerz jak moździerz, ale moje mięśnie wymiękają po pięciu minutach…
Ups! Zrobienie własnej czekolady już od progu okazuje się znacznie trudniejsze, niż zrobienie się na człowieka. W tym drugim wypadku wystarczyłoby kupić lakier, wałki, prostownicę, ewentualnie jakieś sztuczne cyrkonie. W przypadku czekolady rzeczy się komplikują. By nie powiedzieć stają się po prostu mało realne. Gdy tylko ochłonęłam zalała mnie fala wspomnień z odwiedzanych przeze mnie wielkich fabryk i małych manufaktur czekolady. I maszyn, które nie zmieściłyby się nawet w moim salonie. Marzenie o zrobieniu własnej czekolady też przez wiele lat nie mieściło się w mojej głowie… Gdyby moje życie było filmem, pewnego dnia po prostu na mojej drodze stanąłby jakiś anioł obwieszczający dobrą nowinę o tym, że jednak jest sposób na zrobienie prawdziwej czekolady we własnych czterech ścianach.
Cóż, życie okazało się dalece bardziej niesamowite, niż wszystkie hollywoodzkie produkcje razem wzięte. Otóż, pewnego dnia na mojej drodze pojawił się człowiek, który nie tylko znał sposób na produkcję czekolady w domu, ale podarował mi też sposobny sprzęt by to uskutecznić! Tak oto w moje ręce – jako jednej z pierwszych osób w tym kraju – wpadł melanger. Sprzęt wielkości miksera planetarnego, w którego posiadaniu jest co druga nowoczesna blogerka kulinarna (muszę dodawać, że ja należę do tych mniej nowoczesnych?). Melanger to nic innego jak dwa kamienne walce, które zarazem miażdżą i mieszają ziarno kakaowe.
Myli się ten, kto by sądził, że odtąd było już tylko lepiej. Obróbka ziarna w warunkach domowych jest mozolna i trudna. Robienie sobie kreski na powiece przy tym to drobny pryszcz. Ziarno trzeba najpierw przebrać. A, byłabym wspomniała, że pisząc „ziarno” mam na myśli około 3 kilogramów ziarna. Następnie uprażyć, czyli mówiąc po ludzku – włożyć na blasze do piekarnika i trzymać w temperaturze ok 180 stopni do momentu, w którym łupina odchodzi od środka. I teraz zaczyna się jazda. Na kolejny etap proponuję zarezerwować sobie pół dnia. Albo kilka wolnych popołudni. Łupinę trzeba zdjąć z każdego pojedynczego ziarna. A zdarza się – nie rzadko – że przy tej czynności ziarno się kruszy. Albo łupina nie chce puścić.
Jeszcze częściej zdarzają się bąble. Na palcach, ma się rozumieć. Moje nogi po pieszej pielgrzymce maturalnej nie wyglądały tak źle jak moje ręce po obróbce trzech kilogramów ziarna kakaowego. Serio. Po godzinie oddzielania gołe ręce zaopatrzyłam w skórzane rękawiczki. Dacie wiarę, że po kolejnego godzinie były już przetarte i gotowe do wyrzucenia?!
Z mieleniem ziarna na miazgę nie było już tak źle. A to dlatego, że zostawiłam tą fuchę nowoczesnemu robotowi. Wstępnie zmielone ziarno wygląda jak błoto i pachnie obłędnie. Mimo, że już wygląda na gotowy półprodukt do formowania czegoś czekoladowego, to dopiero początek najważniejszego etapu. Małymi partiami należy miazgę wrzucać do melangera. Po wrzuceniu czekamy na upłynnienie i dokładamy kolejną porcję. Następnie czekamy. Dobrze, jeśli naszą mocną stroną jest cierpliwość, bo czekać trzeba długo. Naprawdę długo. Konszowanie czekolady trwa minimum 48 godzin.
W tym czasie można uczyć się modelowania włosów, oglądać kryminał na Netflix, pisać bloga, list miłosny albo spać. Hm. I tu trzeba nadmienić, że podczas pracy melangera spać się nie da. Przynajmniej na 50 m kwadratowych. Ba, sąsiedzi słyszeli jego specyficzny odgłos nawet za ścianą. Ja z kolei nie słyszałam własnych myśli. Ani nawet trzasku otwieranej klatki, z której w tej nocy zbiegł świeżo zakupiony chomik…
Mimo wszystko, cel został osiągnięty! Gdy po 48 godzinach wylewałam do foremek gęstą, brązową, ciepłą i cudownie pachnącą masę byłam z siebie naprawdę dumna. Niemal tak jakbym wydała na świat dziecko! Z tych górnolotnych myśli i uniesień mogła strącić mnie jedynie gorzka rzeczywistość. Gorzka w dosłownym znaczeniu tego słowa. Czekolada miała stanowczo za mało cukru… Być może winne temu było moje niedospanie. Albo zbiegły gryzoń czający się tuż za rogiem. W każdym razie to była cenna gorzka lekcja.
Od tamtego czasu, czyli od prawie roku nie zdecydowałam się ponownie uruchomić melangera. Oddałam go w lepsze (czyt. zdolniejsze), niż moje ręce. Od tamtej pory też inaczej patrzę na każdą tabliczkę czekolady. Z jeszcze większym szacunkiem, nie tylko do samego produktu, ale też tych, którzy produkują czekoladę.
Nie wszyscy muszą się na wszystkim znać. Ale czasem warto spróbować zrobić coś samemu w domu tylko po to, by się przekonać, że cena jaką przychodzi nam płacić za konkretny produkt nie bierze się z cudzego „widzimisię”. 15 lub 20 zł za tabliczkę czekolady, wiedząc jak wiele czasu, precyzji i umiejętności zabiera, wydaje mi się dziś ceną wręcz zaniżoną. Dlaczego więc niektóre tabliczki z supermarketu kosztują ledwo kilka polskich złotych? Cóż, to już całkiem odmienna historia. Podobnie jak ta o znalezieniu chomika syryjskiego za szufladą mojej kuchennej zabudowy. Grunt, że chomik się znalazł. A ja sposób na urzeczywistnieniu mojego marzenia o własnej czekoladzie.
Jedni potrafią malować paznokcie, inni robić czekoladę, jeszcze inni tresować myszy lub hodować storczyki. Każdy ma swój talent i swoją rolę. Mi na tym łez padole przypadła rola degustatorki czekolad i promowania szlachetności tego produktu przez pisanie i mówienie o niej. Cóż, ktoś musi się zajmować tą brudną robotą. No to idę do pracy. Życzcie mi smacznego!
Post scriptum – marzenie mojego życia udało mi się spełnić dzięki uprzejmości niezwykłych ludzi – Agi i Janka, czyli producentów Beskid Chocolate.
Uwaga! Wpis nie jest instrukcją zrobienia czekolady, a jedynie felietonem przybliżającym ten proces.
Brak komentarzy